Wsiadamy do pociągu. Czeka nas około godziny jazdy do centralnego dworca Sztokholmu. Zatrzymujemy się w mieścinach i na stacjach coraz to większych. Odwrotnie niż w Nyneshamn, jest tu coraz więcej obcokrajowców i to będących posiadaczami wszelkich odcieni skóry. Od hebanowo czarnych, przez żółte do pergaminowo białych. Niby wiedziałem, że to kosmopolityczna okolica, ale lekko mnie to zaskoczyło. Jeszcze jedno zdziwienie, a nasze małolaty to niemal traumę przeżyły. Jako pociechy ludzi, którym dość często włącza się szwendacz miały juz do czynienia z pociągami i prawidła, którymi się one kierują są im znane. Natomiast tutaj jeden z aksjomatów padł. W czym rzecz? Otóż na każdej stacji i stacyjce, na wysięgniku, w miejscu widocznym dla wszystkich stoi sobie potrójny zegar. Górny pokazuje aktualną godzinę (na wszystkich stacjach taką samą), a dwa poniżej obwieszczają czas do przyjazdu kolejnego pociągu, w jedną i przeciwną stronę – coś na kształt tego co w metrze zazwyczaj można obejrzeć. Metro metrem, jedna linia fizycznie jest uzależniona od innych (no chyba, że jest jedna), ale pociąg? Dobra, zegar zegarem, ale na jednej ze stacyjek jeden z zegarów błyskając oczobijnym czerwonym kolorem obwieszczał wszem i wobec, że jeden z pociągów.... spóźni się o 1 minutę. Słownie jedną! Jeździliśmy już wieloma pociągami, zdarzało mi się nawet interweniować gdzieś w informacji, ze niby pociąg jest spóźniony, na co pani w okienku ze stoickim spokojem stwierdziła:
- dopiero osiem minut. Czyli jest o czasie.
Innymi słowy informacja, że spóźnienie o 1 minutę jest godne czerwonych fleszy w znacznym stopniu może pokrzyżować plany rodziców usiłujących nauczyć dzieci, że czas jest względny, że nie trzeba się przejmować, że pociąg nie zając i takie tam. No, ale dość o fanaberiach. Do Sztokholmu docieramy późnym popołudniem. Do przedostatniego (jeśli chcemy załapać się na kolację na promie) pociągu mamy akurat tyle czasu, żeby zrobić sobie długi, spokojny spacer po raczej pustawym centrum miasta. Pustawym, bo większość przybytków pozwalających pozbyć się resztek mamony jest pozamykana.
Mnie pasuje jak ulał.
Powrót się udał, a jakże, ostatnim pociągiem. Tego przedostatniego to zobaczyliśmy tylko na końcu peronu. A dlaczego? Ano dlatego, że dworzec w tym mieście ma chyba z osiem poziomów (no może pięć), a rozległy jest niczym kosmodrom Bajkonur. I zgodnie z prawidłami Marphiego, część stacji która jest ci aktualnie potrzebna znajduje się w najdalszym krańcu i na najniższym poziomie. Na pocieszenie dostaliśmy jednak kolację. Też był fajny cyrk. Panowie kelnerzy czekali przy wejściu do restauracji. Czekali tylko na nas. Trochę obciach, ale za to jak młodzieży naszej się podobało!