Dzień następny przywitał na ponownie cudną pogodą, trochę chłodno, ale przepiękne słońce. Tym razem jesteśmy chyba pierwsi na śniadaniu i zaraz potem do Sztokholmu.
W planach mamy tym razem wysiąść na jednej z pierwszych stacji miasta i sukcesywnie zwiedzając miasto posuwać się do centrum, aby z odpowiednim wyprzedzeniem, wieczorem dotrzeć na stację. Dzisiaj spóźnić się raczej nie wypada. W przeciwnym razie poza obciachem, to w porcie możemy też pożegnać się z promem, a to by nie było już takie śmieszne. Tak więc mając raczej mgliste pojęcie o tym co by wypadało i co trzeba koniecznie zobaczyć, mieszamy się z tłumem i spokojnie wędrujemy sobie. W poniedziałek wielkanocny faktycznie spotykamy się z tłumem. W przeciwieństwie do zwyczajów polskich tutaj jest to normalny dzień, już po świętach. Straszne, czyż nie? Omijamy zgrabnie sklepy i inne przybytki wyłudzające ostatnie grosiki – a nie jest to Czarnogóra czy Serbia gdzie można każdym groszem cieszyć się wielokroć dłużej niż w Polsce, tutaj przeciekają przez palce znacznie szybciej. Niestety nie udaje nam się niestety ominąć pchlego targu na jednym z placów. Wszystkie trzy moje niewiasty wsiąkają w przestrzeń międzystraganową niczym światło w czarną dziurę. I tak samo trudno jest je stamtąd wyciągnąć. Istny horyzont zdarzeń.